Porcelanowe opowieści
Poznaj losy przedwojennych, porcelanowych przedmiotów i związane z nimi wspomnienia. Historie opatrzone zdjęciami nadesłane zostały w ramach projektu społecznego "Porcelanowe opowieści".
Prezentujemy przedmioty pochodzące z manufaktury porcelany w Miśni oraz z innych europejskich wytwórni. Wśród nich są m.in. doskonale zachowany serwis z lat 20. ubiegłego wieku, wyszczerbiony, ale przechowywany z troską półmisek z cebulowym wzorem, a także fragmenty zniszczonych figurek z imponującej kolekcji pewnego fabrykanta.
W większości opowieści obecne są wątki związane z II wojną światową, powstaniem warszawskim oraz doświadczeniem przesiedleń. Porcelanowe naczynia i figurki - ocalone, odnalezione lub zastane - przywołują wspomnienia, w których losy rodzin i pojedynczych osób splatają się z historią Polski. Przedmioty te łączy też fakt, że ich powojenni właściciele przekazują je następnym pokoleniom - jak pisze jedna z uczestniczek projektu - "z miłości do staroci i żeby żyło się piękniej".
"Porcelanowe opowieści" są częścią programu edukacyjnego, towarzyszącego wystawie "Splendor władzy. Wettynowie na tronie Rzeczypospolitej". Projekt dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu w ramach zadania: organizacja wystawy "Splendor władzy. Wettynowie na tronie Rzeczypospolitej".
Koordynacja projektu: Jolanta Żubrowska (j.zubrowska@lazienki-krolewskie.pl).
Miśnieński wazon
Wazon, Manufaktura Porcelany w Miśni (Miśnia, Niemcy), przed 1939 r., ze zbiorów prywatnych. Opowieść Wandy Klenczon.
Wielki wazon z miśnieńskiej porcelany moi rodzice, Anna Skarbek i Stanisław Bień, dostali w prezencie ślubnym. Był rok 1951, oboje kończyli studia. Zamieszkali w pokoju przy rodzinie, mieli tapczan, szafę, stół, krzesło - to właściwie wszystko. I do tego ten okazały wazon, zupełnie z innego świata. Całkiem niepraktyczny.
Wazon podarował im stryj mamy, Stanisław Skarbek, przez wszystkich w rodzinie zwany "Staśkiem”. Pamiętam go z dzieciństwa: siwego starszego pana, zawsze eleganckiego, w garniturze z kamizelką. I zawsze uśmiechniętego. Wuj Stasiek w latach 20. ubiegłego wieku studiował leśnictwo w Poznaniu, potem zatrudniał się jako rządca w wielkich majątkach leśnych. Marzył o własnym, wzorowym i nowoczesnym gospodarstwie. I to marzenie spełnił, tuż przed wojną kupił nieduży majątek w wielkopolskim Czerniejewie. Tam planował postawić dom, w którym spotykać się miała cała rodzina. Z myślą o tym domu kupował w poznańskich i warszawskich antykwariatach meble, porcelanę, obrazy.
Wybuch wojny zniweczył te plany, a powojenna rzeczywistość przekreśliła je po raz drugi, definitywnie. Gdy w 1939 r. Czerniejewo znalazło się w Rzeszy, wuj zdołał wywieźć trochę ruchomości i schronił się w Generalnym Gubernatorstwie. Wrócił do Czerniejewa w 1945 r., żeby dowiedzieć się, że jego mały majątek, mimo że nie podlegał formalnie reformie rolnej, zostaje przejęty przez państwo.
Zamieszkał w Koninie, w domu brata. Tam przechowywał resztki przedwojennych marzeń. I po trochu je rozdawał, bez żalu, bo uwielbiał robić prezenty i sprawiać radość. Miśnieński wazon został z moimi rodzicami na zawsze, w przyciasnym mieszkaniu, trzymany w bezpiecznym miejscu, wyciągany tylko na specjalne okazje, bo nie nadawał się do byle bukietu, ale do róż na bardzo długich łodyżkach albo do ogromnych mieczyków. Do dziś kojarzy mi się tylko ze świętem - imieninami, rocznicami. Myślę, że taki był zamysł ofiarodawcy: chciał podarować coś niezwykłego, niepowszedniego, jakieś antidotum na szaroburą i przaśną rzeczywistość Peerelu. Być może ten prezent był impulsem, bo później, gdy ich sytuacja materialna się poprawiła, rodzice kupowali starą porcelanę - Miśnię, Berlin, Wiedeń, filiżanki, talerze, patery: z miłości do staroci i żeby żyło się piękniej.
A w naszym domu Miśnia pojawiała się jeszcze w jednym kontekście. Babcia, która po powstaniu została wywieziona na roboty do Niemiec, nigdy nie mówiła o miejscu, do którego trafiła, inaczej niż "Meissen". Porcelana była miśnieńska, a Gemeinschaftslager an den Schanzen stał w Meissen. Jakby to były osobne światy i obozowy barak nie mógł mieć nic wspólnego z delikatnością porcelany.
Dziewczyna rzucająca kulę
Kugelspielerin - Dziewczyna rzucająca kulę, Manufaktura Porcelany w Miśni (Miśnia, Niemcy), projektant: Walter Schott, 1900, ze zbiorów prywatnych. Opowieść Krystiana Madaja.
"To najlepsza postać, jaką stworzono w ubiegłym wieku" - tym stwierdzeniem legendarny rzeźbiarz Reinhold Begas (1831-1911) złożył hołd rzeźbie "Die Kugelspielerin" (1897) Waltera Schotta (1861-1938), głównego przedstawiciela neobarokowej berlińskiej szkoły rzeźbiarskiej.
Figura, która fascynowała formą, fałdami letniej sukienki i frywolną scenerią, przypadła wówczas do gustu burżuazji i publiczności artystycznej. Dla 36-letniego artysty rzeźba odniosła ogromny sukces, a "Die Kugelspielerin" jest obecnie uważana za jego najbardziej znane dzieło.
Model najchętniej wykonywano w Miśni. Erotyka Kugelspielerin pokazana na projekcie może być realizowana zwłaszcza w przypadku materiału porcelanowego. Figurka przedstawia młodą kobietę stojącą przy pniu drzewa, pochyloną do przodu. Okrywa ją tylko plisowana, drapowana, delikatna szata, odsłaniająca jej prawą pierś, z kokardką w talii.
Półmisek z cebulkowym wzorem
Półmisek, Manufaktura Porcelany w Miśni (Miśnia, Niemcy), przed 1939 r., ze zbiorów rodziny Szymańskich. Opowieść Teresy Szymańskiej.
Wyszczerbiony miśnieński półmisek w moim kredensie to jedna z niewielu porcelanowych rzeczy, jakie mam po mamie. Poza pojedynczymi sztukami porcelany z jej przedwojennego posagu, przeważnie z polskich fabryk, ten półmisek gości na moim stole od dziesięcioleci. W rodzinnym domu mówiło się o nim "ten z cebulkowym wzorem". Od kiedy pamiętam miał ten mały odprysk na brzeżku.
Historia półmiska wpisuje się w historię powojennych losów mojej rodziny. Przed wojną mieszkaliśmy w Borowinie pod Zamościem. Tam się urodziłam w 1939 r. W 1942 r. rodzice postanowili, że mama i ja pojedziemy do prababci, Maniusi, do Warszawy, gdyż tam, jak im się zdawało, miało być dla nas bezpieczniej. I takim sposobem przeżyłyśmy w Warszawie powstanie, a potem pojechałyśmy do Opoczna. Stamtąd zabrał nas tatuś, którego po wojnie przeniesiono na ziemie "odzyskane", gdzie pracował jako pełnomocnik do przejmowania poniemieckich majątków ziemskich. Zamieszkaliśmy w pięknym barokowym pałacu niedaleko Świdnicy w miejscowości, o której wtedy jedni mówili Szczepanów, inni Stefanów (jak komu pasowało, byle było po polsku, choć niemiecka nazwa brzmiała po prostu Stephansdorf).
Pałac był dwupiętrowy, z tarasami, położony w parku ze stawem wśród starych drzew. Na drewnianych mozaikach w salonach leżała wtedy słoma, z której korzystało wcześniej wojsko, a na ścianach wisiały obrazy podziurawione kulami z karabinów. Okoliczni mieszkańcy mówili, że to żołnierze strzelali do "przodków". Mieli też podobno inną rozrywkę - kaczki. Polegała ona na wyrzucaniu przez okna do stawu porcelanowej niemieckiej zastawy. Kiedy wojsko opuściło pałac, mieszkańcy wyławiali ze stawu piękne przedmioty i zabierali do swoich domów. Mój tatuś, już chyba jako ostatni, wyciągnął z mułu półmisek, pewnie "puszczony" tam jako jedna z pierwszych kaczek.
Mama podawała na nim zwykle przekąski. I ja go używam. Na przyjęciach na warszawskim Mokotowie, gdzie dzisiaj mieszkam, stawiam poniemiecki, hrabiowski półmisek po mamie, wyciągnięty przed laty z mułu. Zawsze leżą na nim wędliny i mięsa podawane na zimno z ćwikłą i chrzanem, a odprysk na brzeżku starannie zasłaniam listkiem sałaty. Nigdy nie podaję na nim ciepłych dań. Mogłoby mu to zaszkodzić.
Królowa Saby
Figurka kobiety z dwoma chartami, Royal Dux Bohemia (Duchcov, Czechosłowacja), lata 20. XX w., ze zbiorów Janusza Zagawy. Opowieść Ewy Zagawy.
Figurka zwana w rodzinie "Królową Saby" od zawsze zdobiła mieszkanie dziadków. Doskonale pamiętam moją dziecięcą fascynację piękną panią i jej równie pięknymi psami.
Babcia bardzo lubiła opowiadać o czasach swojej młodości. Sadzała mnie na wersalce, dawała spodeczek z samodzielnie zrobioną gorzką czekoladą i zaczynała wspominać. A ja, wyskrobując łyżeczką czarną słodycz, słuchałam z zapartym tchem o tym dawnym, innym świecie, w którym przystojni oficerowie biegali po ulicy Mazowieckiej, próbując obdarować piękną pannę Kazię bukietami róż. Obowiązkowo czerwonych. Przed natarczywymi amantami panna Kazia chowała się w mieszkaniu, którego pilnowała na prośbę przyjaciela rodziny. I tam właśnie stała figurka królowej, która skradła serce króla Salomona.
W opowieściach babci historia biblijna swobodnie splatała się z wydarzeniami XX w. A kilkuletniej mnie nawet przez myśl nie przeszło kwestionowanie imienia damy z porcelany. Oczyma wyobraźni widziałam jak królowa Saby przechadza się ze swoimi chartami uliczkami starożytnej Jerozolimy, jak wiatr pustyni rozwiewa jej tę oszałamiającą sukienkę, jakiej nie widziałam nigdy u żadnej, nawet najelegantszej z koleżanek mojej mamy. Charty, które dostała od zakochanego Salomona, zawsze szły obok i pilnowały, by nie skrzywdził jej żaden ze zbirów Heroda. Królowa zmierzała oczywiście do Adrii. A tam to już wiadomo - oficerowie i bukiety czerwonych róż.
Po latach, kiedy wreszcie zdałam sobie sprawę z tego, że coś się w tej historii nie klei, było już za późno. Nazwa ugruntowała się nie tylko w mojej świadomości, lecz także całej rodziny, i figurkę do dziś nazywamy "Królową Saby".
Po powstaniu warszawskim babci udało się uratować niewiele, ale porcelanowa dama, zawinięta starannie w różne szmaty, przetrwała. Wiele lat stała na półce w małym mieszkaniu z wielkiej płyty. Po śmierci babci trafiła do mojego stryjka. Mnie zaś dostał się stuletni zegar, który pozwala się nakręcać tylko mojemu tacie, ignorując wszystkich innych. Ale to już zupełnie inna historia…
Serwis z różanecznikiem
Serwis obiadowy z porcelany z niemieckiej manufaktury Ohme z Niedersalzbrunn (obecnie Szczawienko - część Wałbrzycha), ok. 1920-1930, ze zbiorów Mariusza Kolmasiaka. Opowieść Mariusza Kolmasiaka.
Serwis składa się z typowych talerzy głębokich, obiadowych, śniadaniowych i deserowych, a także trzech waz, sosjerki, salaterek i półmisków. W sumie jest to aż 13 różnych naczyń. Forma serwisu i motyw dekoracyjny nawiązują - jak ustaliła dr hab. Halina Galera z Wydziału Biologii UW - do kwitnącej gałązki różanecznika Rhododendron. W opinii kolekcjonera porcelanowych filiżanek z manufaktury Ohme, to rzadkie i piękne zdobienie w stylu art déco.
Niezwykłej urody serwis - z nietypową, jak na taką zastawę obiadową, dekoracją z pojedynczym roślinnym motywem kwitnącej gałązki - ma historię sięgającą pierwszej połowy XX w. Porcelana pochodzi sprzed II wojny światowej, ale niestety nieznane są jej najdawniejsze losy, w tym okoliczności jej nabycia przed niemal 100 laty.
Po wojnie serwis miał należeć do Róży vel Aliny Mycielskiej-Cyranowskiej - aktorki, związanej przed 1939 r. z teatrem w Łodzi, zaś po 1945 r. z Teatrem Województwa Kieleckiego w Kielcach i z Teatrem Dzieci Warszawy. W stolicy zamieszkała na nowo zbudowanym MDM-ie w bloku przy Placu Konstytucji i tam też znajdowałby się wtedy serwis. Ok. 1958 r. Róża Alina, w wieku zaledwie 46 lat, zginęła - jak wynika z rodzinnej opowieści - w bardzo ponoć głośnym w Warszawie wypadku niedaleko obecnego kina Luna na pobliskiej ul. Marszałkowskiej, gdzie potrąciło ją auto.
Inna rodzinna wersja łączy porcelanę z ks. Janem Cyranowskim, posługującym po przyjęciu święceń w 1900 r. kolejno w Mstowie, Uniejowie, Zduńskiej Woli, Dębem i ponownie w Uniejowie, przy czym w dwóch ostatnich parafiach był proboszczem. W Dębem był też budowniczym kościoła! Niewykluczone, że ten wieloczęściowy serwis, przydatny niewątpliwie przy podejmowaniu kościelnych hierarchów, należał właśnie do niego, a po jego śmierci w 1930 r. został odziedziczony przez jego najbliższą rodzinę.
Pewne jest natomiast, że w latach 50. ubiegłego wieku był on własnością Józefa Cyranowskiego, czyli wdowca po Róży Alinie i brata ks. Cyranowskiego. Z kolei po jego śmierci, która nastąpiła około 1959 r., porcelanowa zastawa przypadła jego siostrze - Stanisławie z Cyranowskich Wójcikowej.
Nowa właścicielka postanowiła rozdzielić porcelanę pomiędzy swoje dzieci. Serwis składał się z bardzo wielu elementów, więc było to możliwe. Część wzięła córka Stanisławy, a część jej syn. Zastawę traktowali odświętnie, używając jej przy wyjątkowych okazjach, dzięki czemu przetrwała bez większych strat czy uszkodzeń.
Po śmierci córki w 2006 r. jej spadkobierca postanowił oddać swoją część drugiej rodzinie, dzięki czemu po latach serwis został scalony. Nie był już jednak w tym okresie używany, tylko został poutykany - ze względu na wielkość i różnorodne kształty niektórych elementów - w kilku szafkach w kuchni i w szafie w jadalni, gdzie długo obrastał kurzem zapomnienia.
Dopiero w kwietniu 2019 r. serwis trafił w ręce obecnego właściciela i został niedawno wyeksponowany w serwantce, gdzie cieszy oczy domowników.
Okruchy gubińskiej kolekcji
Fragmenty około 20 figurek z różnych wytwórni - pozostałość dawnej kolekcji Ericha Wolfa z Gubina (ob. woj. lubuskie), przed 1939, własność Muzeum Archeologicznego Środkowego Nadodrza w Zielonej Górze z siedzibą w Świdnicy. Opowieść Muzeum Archeologicznego Środkowego Nadodrza.
W trakcie badań archeologicznych tzw. Willi Wolfa w Gubinie natrafiliśmy na pozostałości kolekcji porcelany Ericha Wolfa. W okresie międzywojennym jego kolekcja była niezwykła i unikalna w skali europejskiej. Dzielił się on swoimi eksponatami, chociażby z Muzeum Porcelany w Miśni. Dwa spośród fragmentów figurek są sygnowane znakami wytwórni Ludwigsburg oraz Wallendorf. Pośród pozostałych wyróżnić można Eusebius (D284, A1002, 73303) i Chiarina (D286, A1004, 73305) z serii "rosyjski balet" oraz "dziewczyna zakładająca pończochę" (A1065), wszystkie wytworzone w Miśni.
W roku 1945 kolekcja pozostała niezabezpieczona w domu. Dom był niezamieszkały, często stanowił miejsce dziecięcych zabaw. Żyjący jeszcze świadek twierdzi, że jako dziecko, wraz z kolegami, dla zabawy rozbijał te figurki o piwniczną posadzkę.
Nieznana tancerka
Figurka tancerki, Müller & Co. (Volkstedt, Niemcy), przed 1939, ze zbiorów Olgi Michalik. Opowieść Olgi Michalik.
Figurka tancerki w żółtej sukience była w naszej rodzinie odkąd pamiętam. Od zawsze posiadała też uszkodzenia i jako dzieci mieliśmy się z nią obchodzić ostrożnie. Nigdy nie miała lewej ręki, a na sukience z biegiem lat pojawiały się kolejne ubytki. Moja dziecięca pamięć sięga jednak zaledwie lat 90. ubiegłego wieku. Nikt z rodziny nie zna całej historii figurki. Jej dzieje można natomiast opowiedzieć przez pryzmat losów mieszkańców pewnego domu w Krummhübel, późniejszego Karpacza. Można ją podzielić jak historię Dolnego Śląska na okres przed wojną i po wojnie.
Powojenna historia figurki to historia mojej rodziny. Kiedy w 1944 r. rodzina Liebersbachów przybyła z Kałusza w Galicji Wschodniej do Krakowa, a później w okolice Jeleniej Góry, w pustym domu w poniemieckim Krummhübel czekała już na nich figurka tancerki w żółtej sukience. Stała tam razem ze stalowymi garnkami, dębową biblioteką, wolno stojącym zegarem oraz obrazem wzburzonego morza.
Moi pradziadkowie Gizela i Józef Liebersbachowie, bibliotekarka w kałuskim gimnazjum i dyrektor Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół" przyjechali wraz z córką, Urszulą, organizować szkolnictwo na Ziemiach Odzyskanych. Do Karpacza, którego nazwę miejscowość zawdzięcza mojemu pradziadkowi i innym przesiedleńcom z Karpat, trafili przypadkowo, podobnie jak większość mieszkańców Kresów. Rodzina, która przyjechała z niewielkim, podręcznym bagażem w nowej, powojennej rzeczywistości otrzymała przydział na mieszkanie, które odtąd stało się ich domem. Zastali w nim pełne wyposażenie: od mebli i dywanów po naczynia, dekoracje i obrazy. Porzucony dom - podobnie jak ich własny na Kresach - pozostawili w pośpiechu jego poprzedni właściciele, zmuszeni do przesiedleń. Pradziadkowie niewiele w nim zmienili.
Przedwojennej historii figurki można się tylko domyślać. Od zawsze, także w czasach moich pradziadków, stała w serwantce w salonie obok innych porcelanowych drobiazgów i bawarskiej zastawy. Być może cieszyła oczy nie tylko właścicieli, lecz także licznie odwiedzających miejscowość kuracjuszy. Figurka wraz z innymi sprzętami i dekoracjami nie wyróżniała się we wnętrzu. Wspólnie z innymi przedmiotami stanowiła rodzaj sztafażu dla codziennego życia domowników. Nie zabrała jej nawet przedwojenna właścicielka domu, Niemka, która kilka lat po wojnie odwiedziła swój dom i spotkała się z moją prababcią.
Choć od wielu lat moja rodzina nie mieszka już w Karpaczu, a krakowskie dzieje figurki są znacznie mniej burzliwe, jej obecność, podobnie jak innych przedmiotów z domu pradziadów, wiąże się już z zupełnie nowymi wspomnieniami naszej rodziny.
Rodzinne zbiory
Solniczka i pieprzniczka z podstawką, Johann Haviland Bavaria (Waldershof, Niemcy), przed 1939, oraz kolekcja porcelanowych serwisów (z różnych manufaktur) ze zbiorów Aleksandry Wróblewskiej. Opowieść Aleksandry Wróblewskiej.
Pokaźny zbiór naszej rodzinnej porcelany ściśle wiąże się z przymusowym przesiedleniem moich dziadków ze Lwowa na Dolny Śląsk. Moja babcia, Aniela, znana była ze swojej porcelany, haftowanych obrusów, wybornej kuchni i ciętej riposty. Wierzyła, że jej kaczka z jabłkami i barszcz ukraiński zyskują na smaku podane na śnieżnobiałej zastawie stołowej.
Wojna i wysiedlenie całej rodziny ze Lwowa przyniosły wiele strat, w tym utratę domowej zastawy, bo pakując się w pośpiechu, trudno myśleć o porcelanie. Magia obiadów serwowanych na porcelanie była jednak tak wielka i ważna dla mojej babci, że jednym z pierwszych poważnych zakupów do nowego domu był zestaw obiadowy na fasonie Fryderyka z Fabryki Porcelany Wałbrzych. Potem kolekcja rosła, a umiłowaniem do porcelany zarażały się kolejne pokolenia. Dziś zarówno moja mama, jak i ja mamy całkiem spore zbiory.
Solniczkę i pieprzniczkę malowane w srebrne kwiaty dostałam w prezencie - wszyscy znajomi wiedzą, z czego cieszę się najbardziej i często obdarowują mnie porcelaną.